Im dłużej myślę o naturze kobiet, tym większa ogarnia mnie frustracja. Jeżeli irracjonalność stałaby się kiedyś dyscypliną sportu, to moja Marta bez wątpienia stanęłaby na podium. Bite pół godziny, z cierpliwością górskiego głazu, wysłuchiwałem o jej problemach na uczelni. Czy to moja wina, że zanim skończyła, już znałem rozwiązanie? Zamiast mi podziękować, obraziła się i wyzwała od nieczułych, szowinistycznych samców. Dla kobiety, jak się dowiedziałem, nie jest ważne, aby mężczyzna rozwiązał jej problem, lecz żeby ją wysłuchał (niekoniecznie zrozumiał, bo na to już chyba żadna nie może liczyć).
No i trafiło mnie. Zachowałem się jak na dorosłego, dwudziestoletniego mężczyznę przystało. Wrzasnąłem coś o niepodważalnym prawie logiki, którą winna się kierować każda inteligentna osoba, dorzuciłem jeszcze coś o przewrotnej naturze kobiet i spaliwszy w ten sposób ostatni most porozumienia, wyszedłem.
Zatopiony w ponurych myślach snułem się bez celu parkową alejką. Było ciepło, a ja nie miałem ochoty wracać do domu. Lato powoli pakowało walizki szykując się na długą wędrówkę do ciepłych krajów. Za chwilę zostawi mnie i całą resztę frajerów w tym mieście na łaskę i niełaskę jesieni. Tymczasem ja marnuję ostatnie ciepłe dni na kłótnie z Martą.
- Przepraszam, czy to jest ulica Opaczewska?
Stała przede mną młoda dziewczyna. Ciemne włosy opadały jej na podniesiony zawadiacko kołnierz jasnego płaszcza. Miała zielone oczy. Uśmiechnęła się przepraszająco. Był to jednak smutny uśmiech.
- Tak, to ta ulica, a czego pani konkretnie szuka?
Dziewczyna rozejrzała się melancholijnie, tak jakby nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest. Potem spojrzała na mnie mrużąc oczy i wypowiedziała słowa, które z początku wydały mi się kompletnie niedorzeczne.
- Szukam barykady.
Nie wiem, czemu, ale pomyślałem o Marcie, o mostach które przed chwilą spaliłem, o naszej bezsensownej kłótni, o bitwie na słowa, którą rozegraliśmy w jej mieszkaniu.
- Słucham?
- Tu gdzie stoimy, wzdłuż tej ulicy, biegła kiedyś linia obrony Warszawy. Tak, wiem, to było dość dawno, dużo się zmieniło od tego czasu. Nawet ta ulica, jakoś inaczej wygląda i chyba…
- Przepraszam, ale nie rozumiem. – przerwałem jej w pół słowa, widząc, że zielone oczy zaszły jej mgłą. Przestraszyłem się, że dziewczyna zaraz się rozpłacze. Jak na jeden dzień miałem już dość awantur z kobietami.
Nieznajoma poprawiła kosmyk włosów, który opadł jej na czoło.
- Musi mi pan wybaczyć – odezwała się po chwili – można powiedzieć, że interesuję się historią. I przyjechałam….tak, przyjechałam, tak można powiedzieć, by jeszcze raz zobaczyć to miejsce, by przypomnieć sobie pewne wydarzenia.
- Ma pani na myśli obronę Warszawy? Chodzi o barykadę? A dokładnie o pomnik? Mój dziadek coś mi kiedyś o tym opowiadał.
- Pana dziadek? – spytała i odwróciła twarz w stronę białej ściany, która prześwitywała między gałęziami drzew.
- O właśnie – powiedziałem idąc za jej wzrokiem – Tam stoi ten pomnik. Tam to się wszystko …
- Tam to się wszystko zaczęło. – dokończyła.
Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę.
- Chyba raczej skończyło.
- Tak pan sądzi? – spytała zadziornie.
- Nie wiem, przecież nie było mnie tam.
- A pana dziadek?
- Nie mam pojęcia, może i był. Kto go tam wie.
- Nie opowiadał panu?
- To śmieszne, że o nim właśnie rozmawiamy. Miałem dziś u niego być. Nie wiem, po co to właściwie pani mówię.
Dziewczyna milczała i przyglądała mi się uważnie.
- Tak, miałem dziś do niego wpaść. Cholera, na śmierć zapomniałem.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem małą kopertę.
- Zdjęcie – powiedziałem, bardziej do siebie, niż do niej – Zapomniałem o zdjęciu.
- A co na nim jest?
- Dziadek. To zresztą jakieś starocie z jego młodości. Prosił mnie, żebym je trochę podretuszował. Wie pani, wyczyścił zadrapania, może dorobił kolory. Miałem je zeskanować i obrobić w Photoshopie. Wszystko przez te…a zresztą nieważne.
- Jestem Basia. – powiedziała i wyciągnęła do mnie rękę.
Podaliśmy sobie niezręcznie dłonie. Miała długie, smukłe palce.
- Kamil. – przedstawiłem się - Idzie pani, to znaczy, idziesz w tamtą stronę?
- Tak, chciałabym zobaczyć barykadę, a raczej miejsce gdzie kiedyś stała.
Poszliśmy dalej parkiem w kierunku Grójeckiej. Przez liście drzew widać było biały zarys pomnika. Grupka ludzi kłębiła się na przystanku autobusowym. Po szynach przetoczyły się z hukiem dwa tramwaje. Dziewczyna spojrzała na mnie i spytała:
- Lubisz słuchać historii?
- Jasne.
- Tamtego roku też było tak pięknie, jak dziś. Na drzewach zieleniły się liście, ale każdy już wiedział, że ta jesień będzie inna.
- Inna?
- Zupełnie inna. Tu przed wojną było gdzieś gimnazjum. Z jego okien na długiej przerwie można było patrzeć na aleję starych dębów. Teraz pewnie już nic z tego nie zostało.
Zatrzymaliśmy się przy ławce, ale nie usiedliśmy. Słyszałem rozmowę dwóch mężczyzn opartych o ścianę przystanku. Jeden narzekał, że lato się znowu kończy, że korki, że dni coraz krótsze, a noce coraz dłuższe. Drugi przytakiwał, ćmił papierosa i co jakiś czas spluwał na chodnik.
- Dalej nie idę – usłyszałem jej głos – Już wystarczy.
- A co z tą historią? – spytałem bez większego zainteresowania. Dziewczyna była całkiem ładna, ale ja nie miałem dziś nastroju na rozmowy. Było w niej zresztą coś nieokreślonego, jakaś niechwytna nierealność, inność. Sam nie wiem, nie potrafiłem tego wtedy uchwycić. Może to wariatka, pomyślałem nagle. Wysłucham jeszcze tej idiotycznej historii i potem jakoś ją spławię, postanowiłem.
- To wydarzyło się tutaj, gdzie teraz stoimy. Był początek września, tak jak dziś. Ale to był straszny czas. Hitlerowcy stali już pod Warszawą, zaczynało się oblężenie.
- Mówisz o trzydziestym dziewiątym roku? Początek drugiej wojny?
- Tak. Wtedy, tamtego września, ludzie chodzili po ulicach, jeździli tramwajami, śpieszyli się na spotkania, wracali do domów. Niby wszystko wyglądało podobnie. Przynajmniej tak to mogło wyglądać. – uśmiechnęła się - Sierpień tego roku był bardzo gorący i parny. Warszawiacy ratowali się przesiadując całymi dniami nad Wisłą. Wiesz, to było takie zwyczajne, piękne miasto. Ludzie zakochiwali się w sobie, tak samo jak dziś. Przesiadywali w kawiarniach, umawiali się na randki, chodzili na spacery, trzymali za ręce…Ta dziewczyna, o której chcę ci opowiedzieć, szła właśnie tą ulicą. Choć wtedy Opaczewska wyglądała zupełnie inaczej. Nie poznałbyś jej, gwarantuję ci. Ale nie o tym chciałam. Widzisz, ta dziewczyna, ona szła na spotkanie ze swoich ukochanym. Nie była to jednak taka typowa randka, o nie, nie tym razem. Wiesz, tamtego wrześniowego dnia zamiast do kawiarni poszli wraz z innymi do pobliskiej szkoły. W tym tłumie byli nauczyciele, uczniowie, robotnicy, przypadkowi przechodnie i ich dwoje. Przerażeni i podekscytowani, tym, co się zaraz miało wydarzyć.
Głosy mężczyzn z przystanku przestały do mnie docierać. Patrzyłem na dziewczynę. Teraz tylko ona się liczyła, w właściwie nie tyle ona, co jej słowa. Słuchałem.
Ludzie budowali barykadę. Wszyscy mówili, że Niemcy są już na Okęciu. Ktoś widział opancerzone wozy z czarnym krzyżem wymalowanym na przedniej masce. Szli za nimi żołnierze. Obcy żołnierze. Z dala słychać było niski warkot czołgów. Zbliżali się.
Ta dziewczyna, wiesz, ona słuchała tych opowieści ze strachem. I gdyby nie on, gdyby go wtedy przy niej nie było , pewnie wpadłaby w panikę. Może zaczęłaby krzyczeć, uciekać? Ale on był blisko. Stał przy niej.
Weszli do szkoły. Po głównym holu walały się połamane krzesła. Drzwi do klas były pootwierane. Czuć było przeciąg. Jacyś mężczyźni minęli ich na korytarzu. Taszczyli ze sobą ogromne dębowe biurko. To biurko dyrektora, pomyślała szybko. Weszli do pracowni biologicznej. Stało tam jeszcze kilka ławek. Wzięli jedną z nich i wynieśli na ulicę. Nim rzucili ją na barykadę, barykadę, która za chwilę miała zatrzymać niemieckie czołgi, usłyszała jego słowa:
- Zobacz – powiedział dotykając porysowanego blatu starej szkolnej ławki – To ja wyryłem te słowa, pamiętasz?
Dotknęła opuszkami palców kilku regularnych rysek.
- Siedziałeś przy tej ławce – powiedziała uśmiechając się bezwiednie.
- Basia – przeczytał. – trzydziesty dziewiąty rok.
Spojrzała mu w oczy. Wokół biegali ludzie, ktoś krzyczał, jakieś dziecko płakało, nikt nie zwracał na nich uwagi. Stali pod barykadą na Grójeckiej trzymając się za ręce. To było ich ostatnie spotkanie. Kilka godzin później pocisk z niemieckiego czołgu trafił w miejsce, gdzie ułożyli ławkę. W nocy barykada doszczętnie spłonęła. Rano warszawiacy ustawili nową, ale tym razem zamiast drewna użyli wagonów tramwajowych.
Już nigdy go nie spotkałam, aż do dzisiaj.
- Kamil! – usłyszałem znajomy głos. Obraz płonącej barykady rozwiał się tak samo nagle, jak się pojawił. Znów usłyszałem głosy dwóch mężczyzn. Rozejrzałem się dookoła. Stałem sam. Dziewczyna gdzieś poszła. Zostawiła mnie bez pożegnania.
- Kamil! – odwróciłem głowę. Marta biegła środkiem alejki. Zatrzymała się na kilka kroków przede mną. Dyszała. Miała zapłakane oczy.
- Coś się stało? – spytałem oszołomiony.
- Twój dziadek.
- Co z nim?
- Przed chwilą dzwoniła twoja mama. On…on nie żyje. Miał zawał.
Sam nie wiem dlaczego wyjąłem wtedy z kieszeni kopertę. Marta podeszła do mnie niepewnie. Ręka lekko mi zadrżała, gdy wysunąłem stare , czarno-białe zdjęcie. Spojrzeliśmy na nie bez słowa. Fotografia przedstawiała grupkę młodych ludzi stojących gdzieś na tyłach jakiegoś budynku. Byli młodzi i szczęśliwi, tą cudną beztroską złudnego przekonania o własnej nieśmiertelności. A przecież, już za parę miesięcy, miała się zacząć wojna. Koszmar, który wielu z nich pozbawi pewnie życia. Tylko, że oni o tym wtedy nie mogli wiedzieć.
W centrum grupy rozpoznałem dziadka, mógł mieć nie więcej, niż dwadzieścia lat. Zaschło mi w gardle i poczułem ukłucie w sercu. Obok stała młoda dziewczyna w jasnym płaszczu, z zawadiacko postawionym kołnierzem. Uśmiechała się do niego. Choć zdjęcie było czarno-białe wiedziałem, że ma zielone oczy. Widziałem nawet, jak ma na imię.
Zerwał się wiatr. Zbliżało się południe. Staliśmy we dwójkę w wąskiej alejce parku przy Opaczewskiej.
Był ósmy dzień września…