Ten artykuł zamieszczony był na tym portalu 20 września 2013 roku. Czy nie sprawdza on się w rzeczywistości?
Prawdą jest, że nie jesteśmy jeszcze społeczeństwem na tyle dojrzałym, byśmy o ważnych dla nas wszystkich sprawach lokalnych mogli decydować w drodze powszechnego głosowania. Politycy od lat przyzwyczajają nas przecież do tego, że nasza aktywność powinna ograniczyć się do uczestnictwa raz na cztery lata w wyborach. Całą resztę mamy pozostawiać w ich chciwych, grabiących zawsze do siebie i nie zawsze uczciwych, rękach. Ponieważ przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, a i zbytnie nieangażowanie się jest wielu osobom zwyczajnie wygodne, godzą się one dobrowolnie zrzec swoich uprawnień ze szkodą dla nich samych. W ten sposób wszelkie konsultacje społeczne stają się fikcją, a referendum zwykle nie ma kto przeprowadzić i zorganizować albo okazuje się nieważne ze względu na niską frekwencję. Władze lokalne do takiej aktywności oczywiście też nie zachęcają, uznając własną wszechwładność oraz wszechwiedzę i nieomylność.
Bez wątpienia najczęściej organizowane w Polsce referenda dotyczą odwoływania władz lokalnych. W ich wyniku można pozbawić urzędu wójta, burmistrza, prezydenta albo rozwiązać Radę Gminną lub Miejską. Reguły ich przeprowadzania są ściśle określone w ustawie i nie należą wcale do łatwych do zrealizowania. Wymogi dotyczące liczby zebranych podpisów oraz progu ważności są już dzisiaj mocno wyśrubowane a niektórzy politycy, w tym prezydent Bronisław Komorowski, zapowiadają dalsze ich zaostrzenie. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że do czasu kiedy nie ogłoszono planu odwołania Hanny Gronkiewicz Waltz, dyskusja miała zupełnie inny biegun niż dzieje się to obecnie. Jak widać punkt widzenia zależy jednak od miejsca siedzenia.
Utrudnianie obywatelom możliwości odwołania władz lokalnych to jeden z najbardziej drastycznych przykładów psucia mechanizmów demokratycznych w Polsce. Przy niskiej świadomości społecznej przedstawiciel władzy wykonawczej może pełnić swoją funkcję dożywotnio, wspierany przez np. lokalny „szemrany” biznes lub armię urzędników, dla których bliska jest zasada, że im niższy poziom intelektualny szefa, tym lepiej, bo mniej się trzeba napracować. Włodarz mając świadomość działania samorządowego mechanizmu urzędniczą armię mnoży, powiększając w ten sposób grono swoich wyborców. Referendum może być w takiej sytuacji jedyną możliwością odwołania takiego szkodnika.
Za każdym razem, kiedy pojawiają się jednak sygnały, albo próby odwołania jakiejś osoby z pełnionej przez nią funkcji publicznej, słyszymy te same argumenty, które mają świadczyć o niecelowości tego rodzaju działań.
„To przecież atak polityczny, a polityka jest przecież taka brzydka i tak nieładnie pachnie”
Pierwszy, powtarzany niczym mantra, jest taki, że próba odwołania, to działanie o charakterze politycznym, partyjnym, a nie merytorycznym. Nie ma znaczenia, że wszyscy widzą, że w danej gminie, czy mieście dzieje się źle. Ważne, by pojawiły się dwa słowa klucze: partyjny i polityczny. Ich użycie tak naprawdę ma tylko jeden cel. Jest nim zniechęcenie do udziału w wyborach członków danej społeczności. Nie od dzisiaj Polacy wykazują dużą niechęć do partii oraz polityki. Tak więc lokalni politykierzy postanowili nazywać się samorządowcami, by nie kojarzyć się źle „krzyżykostawiaczom”, którzy najczęściej nie mają pojęcia kim są osoby widoczne na listach wyborczych. Samorządowiec, a polityk, niby to samo, a jak brzmi. Toż to auto ma trzy koła dobre, a nie jedno zepsute. Wiele osób daje się nabierać na tworzone w ten sposób pozory. Tymczasem prawda jest zupełnie inna. Niech mi bowiem ktoś wytłumaczy czym się różni grupa działaczy partyjnych od grupy zorganizowanych w komitet wyborczy urzędników. Może tylko tym, że jedni już czerpią profity z działalności w samorządzie, a drudzy chcieliby je czerpać. Chociaż najczęściej i ta różnica ulega zatarciu. Pora uświadomić sobie, że manifestowana antypartyjność jest jedynie obroną osobistych interesów, miejsc pracy własnych i członków swoich rodzin. Prawdziwym kuriozum jest fakt, że podobnych argumentów używają także obrońcy typowo partyjnych prezydentów, jak ma to miejsce w Warszawie.
„No nie jest najlepszy, ale mogą być przecież gorsi”
Drugi argument można nazwać „odwracanie kota ogonem”. Ma on na celu skierowanie uwagi na osoby trzecie, a odwrócenie jej od odwoływanego prezydenta, czy burmistrza. Pojawiają się więc pytania: no, a jak odwołamy to kto go zastąpi? Dzięki temu prostemu zabiegowi dyskusja przestaje dotyczyć nieudacznictwa osoby aktualnie urzędującej, a skupia się na przymiotach, lub wadach potencjalnych pretendentów i kandydatów, mimo że do wyborów jeszcze daleka droga, a nawet nie wiadomo, czy odwoływany zostanie faktycznie odwołany. Rozmowy są więc o niczym. Za to ktoś, kto ich słucha zaczyna wątpić. Nawet jeśli dotąd uważał, że jego miasto jest zarządzane źle, to zaczyna myśleć o tym, że może być przecież jeszcze gorzej. Czy to nie dziwne, że rzadko kto pomyśli, że przecież może być jednak lepiej? Takie działanie powoduje obniżenie frekwencji wyborczej poprzez odebranie wyborcom wiary w pozytywne zmiany.
„Przecież to kosztuje, a nas na to nie stać”
Trzeci argument, to koszty. Pojawia się on niezwykle często. Zaczynają się wyliczanki ile to będzie kosztować. Że niby drogo, że tysiące, że setki, że miliony. Zapominamy jednak, że kiepski i niedouczony polityk „samorządowy” kosztuje nas więcej niż wynagrodzenia komisji wyborczej i druk kart do głosowania. Lepiej się go więc pozbyć zanim narobi jeszcze większych szkód. Nawet jeśli wydatek wydaje nam się znaczący, często warto go ponieść i potraktować jako inwestycję w lepsze jutro (koszty referendum w mniejszych miejscowościach, które się już odbyły, wahały sie w granicach od 7 do 30 tys zł. Np. w Sopocie kosztowały około 30 tys zł).
„Nie warto, bo już został tylko rok do wyborów”
To jest koronny argument obrońców status quo. Krótki czas pozostały do kolejnego głosowania ma świadczyć o bezsensie organizowania referendum lokalnego. Sprytna to i zwodnicza argumentacja. Na pozór ma ona sens, szczególnie, gdy idzie ona w parze z dyskusją o kosztach jego przeprowadzenia. Już więc nie tylko nie opłaca się, ale nawet nie warto tego robić.
Tylko czy aby na pewno?
Nie jest dla nikogo tajemnicą, że szanse kandydatów w wyborach bezpośrednich na wójta, burmistrza i prezydenta tworzą jedynie iluzję równości. To nie przypadek, że do drugiej tury wyborów w większości miasta wchodzą urzędujący szefowie samorządów, nawet ci najbardziej skompromitowani oraz przeciwko, którym prokuratury prowadzą postępowania. Wygrywają pierwszą turę także osobnicy z prokuratorskimi zarzutami. Drugie głosowanie to już prawdziwa loteria. Wiele osób, których kandydaci nie zdołali się przebić, pozostaje w domach i nie bierze udziału w powtórnym głosowaniu. Do urn zmierzają natomiast ci, którzy mają bezpośredni interes w tym, aby trwać w dotychczasowym układzie władzy. Idą głosować całymi rodzinami, a nawet wożą do lokali wyborczych niedołężne babcie i dziadków, którym palcem wskazują, gdzie postawić krzyżyk. Zapominamy też, że cały ten aparat polityczno urzędniczy bez skrupułów wykorzystuje narzędzia, jakimi w ramach pełnionej przez siebie funkcji dysponuje. Wracamy tu znowu do kosztów, a są one niebagatelne. Tysiące rozsyłanych sms-ów wyborczych, telefonów, organizacja kampanii w godzinach pracy, korespondencja słana do wyborców, sponsorowane materiały prasowe, telewizyjne itd.
źródło:tugrodzisk.pl