Inspirujący artykuł Ryszarda Zalewskiego „Dziecięcy świat sprzed lat”, zachęcił mnie do opisania zabaw i zabawek dziecięcych z lat 60 – tych XX wieku, gdyż na te lata przypadł czas mojego dzieciństwa.
Wychowywałam się przy ul. Błońskiej. We wczesnym dzieciństwie swoistym placem zabaw – piaskownicą był „ugorek”, czyli doły pozostałe po wydobywaniu żółtego piasku. Obecnie, w tym miejscu jest targowisko.
Na ugorku rozpoczynała się socjalizacja dzieci z sąsiedztwa. Tam dzieci z ulic Błońskiej, Żółwińskiej i Poprzecznej (ob. Plantowej) wspólnie spędzały czas, na robieniu babek z piasku, błota po deszczu. Doły były świetnym miejscem do urządzania pierwszych swoich mieszkań, których wyposażenie stanowiły zużyte sprzęty znalezione na wysypisku. Dziewczynki miały tam oczywiście kącik dla swoich lalek. Wiaderko, łopatka do piachu, były rzadkością. Trzeba było znaleźć sobie narzędzia zastępcze. Za wiaderko służyły np. słoiki, stare garnki. Za łopatkę kawałek deski lub blachy, a za foremkę do babek puszka po konserwie, stary kubek bez ucha, lub wyszczerbiona szklanka. Wyobraźnia miała duże pole do popisu. Jeszcze chłopcy biegali z kółkiem napędzanym kijem, lub specjalnie wygiętym do tego celu drutem.
Po wyrośnięciu z piaskownicy, miejscem spotkań i zabaw była ulica Żółwińska, jeszcze bez utwardzonej nawierzchni. Na piachu, swobodnie można było rysować szablon do gry w klasy, chłopa, wyznaczać teren do gry w palanta, komórki do wynajęcia, skakać w gumę, grać w piłkę nożną lub w dwa ognie czy zbijaka, jeździć na rowerze, grać w kometkę. Nie było tam ruchu samochodowego, czasami przejechała furmanka lub ktoś przepędził krowy. Miał miejsce lokalny ruch kołowy.
Starym typem Warszawy jeździł Pan Ertner. Gdy ogrodniczą trzykółką jechał z niewielką prędkością Pan Bochno, wszyscy czepiali się do platformy, w zimie podłączali sankami, dla kilkunastometrowej przejażdżki. Jeśli dobrze pamiętam, to samochody mieli jeszcze Pan Duda, Pani Siczek i chyba Pan Filipski. Kilka osób miało motor lub jakiś skuter. Tak wyglądała motoryzacja Nadarzyna. Tranzyt odbywał się wybrukowaną ulicą Błońską. Na Żółwińskiej było więc bezpiecznie.
Wieczorami dołączała młodzież szkolna i pozaszkolna też. Wtedy były prowadzone gry terenowe jak: sztandary, podchody i inne przepychanki. Ulubiona zabawa ruchowa, to raz dwa trzy baba jaga patrzy. Żeby było przyjemniej, Jola Skrobkówna wynosiła do ogródka adapter Bambino, z którego płynęły przeboje Trubadurów, Czerwonych Gitar, Czesława Niemena czy "Bitelsów". Pod jej domem właśnie sobie upodobaliśmy. Przy okazji należy nadmienić, że dom Państwa Skrobków był bardzo przyjazny dla okolicznych dzieci i młodzieży. Można było wpaść na telewizję, pograć w gry planszowe, w karty lub na ich podwórku pobawić się w szkołę pod groźnym okiem Joli, poskakać na trzepaku, lub poczęstować się papierówką prosto z drzewa. W ogóle należy podziwiać okolicznych mieszkańców za ich cierpliwość i wyrozumiałość dla naszych często głośnych zabaw.
Wydarzeniem było, gdy ktoś z nielicznych posiadaczy rowerka Bobo, później młodzieżówki, przeważnie była to Ewa Kocykówna, wyprowadzał przedmiot marzeń pozostałych dzieci na ulicę. Natychmiast tworzyła się kolejka chętnych do przejażdżki. Jeżeli znalazł się ktoś, kto miał zegarek, urządzaliśmy jazdę na czas. Była to runda spod bramy Pani Wiercińskiej, drogą przy ugorku do ul. Błońskiej i dalej do ul. Żółwińskiej na metę przy bramie.
Starsi chłopcy rozgrywali mecze piłki nożnej „na okopach”. Było to miejsce za stodołą państwa Zagórskich mieszkających przy ul. Błońskiej. Za stodołą były już tylko pola. Tam był też mały poligon. W okresie świąt wielkanocnych, chłopcy strzelali kalichlorkiem z moździerza i z karbidu. Karbid wkładali do puszki po farbie. Na bryłkę karbidu należało napluć i zamknąć puszkę. Ulatniający się przez dziurkę gaz podpalić zapałką, co powodowało wybuch i wyrzucenie na odległość denka puszki.
Miejscem letnich uciech dla dzieci, było kąpielisko nad rzeczką Stefanka (Mrówka) przecinającą pod lasem ulicę Żółwińską. Zażywanie chłodzących kąpieli, budowanie tamy na rzece, babki z piasku i inne budowle błotne, pochłaniały nawet cały wakacyjny dzień, gdyż wyjazdy wakacyjne nie były popularne. Posiłek stanowiły rosnące w pobliżu jeżyny, morwy, mirabelki, orzechy, własnoręcznie zdobyte. Owocom przeważnie nie pozwalaliśmy dojrzeć.
Zimą odbywało się szaleństwo łyżwiarskie i saneczkowe. Wszystkie zamarznięte stawy, rzeczki, zamieniały się w ślizgawki. Każda górka była oblegana przez chętnych do zjeżdżania na czym się dało: na nogach, na tyłku, na worku wypełnionym czymś miękkim lub na tornistrze szkolnym. Prawie na każdym podwórku stał śniegowy bałwan, ulepiony przez dzieci. Przy skrzyżowaniu ulic Błońskiej i Żółwińskiej był staw, który w zimie oczywiście zamarzał. Powstałe w ten sposób spore lodowisko, było oblegane do godzin nocnych, ponieważ było oświetlenie z przydrożnej latarni. Przez całą długość była wyślizgana ślizgawka. Robiliśmy zawody, kto dalej będzie się ślizgał. Rozbieg brany był, aż spod domu pana Dubieleckiego. Starsza młodzież urządzała tam karuzelę. Na środku lodowiska był wbity pal z łożyskiem na czubku. Do łożyska była przywiązana lina, z zamocowanymi na drugim końcu sankami. Kilku osiłków obracało linę z sankami dookoła pala, ku radości siedzącego na nich kolegi lub koleżanki, wirujących wkoło. I znowu zawody, kto dłużej wytrzyma większą prędkość, czyli dłużej utrzyma się na sankach. Przy dużej prędkości, sanki unosiły się nad powierzchnią lodowiska. Lodowisko cieszyło się ogromnym powodzeniem. Na zimowe szaleństwo przychodziła nawet młodzież z rynku.
Jak widać ze wspomnień, wolny czas spędzaliśmy głównie w plenerze. Słabe warunki mieszkaniowe, brak zabawek, telewizora (komputerów jeszcze nie było), skutkowało tym, że wychodziliśmy z domów i zdani na swoją pomysłowość, zagospodarowywaliśmy czas wolny. Z sentymentem odnoszę wrażenie, że było całkiem przyjemnie. Na pewno nie znaliśmy nudy.
M.K.
Zachęcamy do przysyłania na nasz adres mail: kontakt@nadarzyn.tv, własnych wspomnień z dzieciństwa, lub innych ciekawych historii związanych z naszą gminą.