Świat dzieci zmienił się wprost niewyobrażalnie. Dzisiejsze dzieci, zaczynając od kilkuletnich, na nastolatkach kończąc, rzadko kiedy potrafią powiedzieć jak i czym bawili się ich rodzice, o dziadkach czy pradziadkach nie wspominając.
Generalna zmiana, to zmiana proporcji zabawy i obowiązków. Ówczesny model wychowawczy, to zdecydowanie więcej obowiązków, polegających głównie na opiece nad młodszym rodzeństwem i podręczną pomocą w domu, czy w gospodarstwie. Kiedyś standardem było, że dzieci w rodzinie rodziło się troje, czy czworo. Sześcioro, czy ośmioro nikogo nie dziwiło. Do najbardziej dzietnych należały rodziny żydowskie. Do jednej z takich można zaliczyć rodzinę mieszkającą w Nadarzynie w rynku Żyda Mendla Rojzmana (tego od Mendla Bramy, ale to może w innym artykule). Jego rodzina składała się z piętnaściorga dzieci, stąd też „mendel”. Dlaczego tak liczne rodziny? W większości przypadków to pewnie niska świadomość seksualna, ale nie do końca, przynajmniej tak mi się wydaje. Gospodarstwa były często spore kilku hektarowe, a może nawet większe i ktoś musiał je uprawiać. Nie było KRUS-u, a ktoś musiał kiedyś rodzicami się zaopiekować.
Świadków dziecinnych igraszek, nauki i zabaw sprzed wojny jest już w Nadarzynie niewielu. Niewiele też zachowało się zabaw z tamtych lat. Obyczajów związanych z wychowaniem dzieci prawie nie ma. O sklepach w których można było by kupić akcesoria dla niemowląt nawet nie marzono. Drobne maleństwa usypiane były przy pomocy śpiewanych kołysanek i grzechotki sporządzonej z makowej główki, czasami pomalowanej w jakieś kolory. Kołyski to był już luksus, natomiast zwisające ze stropu coś w rodzaju łóżeczek, było dosyć częstym rozwiązaniem. Ciekawie wyglądało to przy pracach polowych. Dla niemowlaków z czterech palików poprzeczki i dużej chusty (bardzo użytkowego wtedy elementu odzieży damskiej) sporządzono coś w rodzaju hamaka – huśtawki. Smoczek zastępował gałganek z cukrem, jeśli rodzinę stać było na cukier. Kiedy dzieci już same chodziły, to na jarmarku w Nadarzynie rodzice mogli im kupić drewnianego kolorowego motylka na kółkach, który podczas jazdy klapał skrzydełkami. Lalki, lub misie wypchane trocinami jeździły na małym czterokołowym wózku z dyszelkiem. W jednej z nadarzyńskich rodzin jest taki misio, przekazywany z pokolenia na pokolenie, który ma około 150 lat. Lalki były najczęściej wypchane szmatkami, watą, albo jakimiś pakułami. Takie odpowiedniki dzisiejszych pluszaków, szyła mama lub zaprzyjaźniona krawcowa.
Dla dzieci starszych zabawką do gier zręcznościowych był groch zaszyty w woreczku. Najczęstszą zabawą nastolatek była gra w klasy lub w latach sześćdziesiątych, zmodyfikowana gra w chłopa, w której uczestniczyli również chłopcy. Berek i gra w chowanego przetrwały do dziś. W policjantów i złodziei nie ma się już gdzie bawić. Bardzo popularną zabawą była zabawą w Bohuna i Wołodyjowskiego, z tej zabawy zostało mi do dzisiaj przezwisko Bohun lub Bohunek. Odziedziczyłem je po moim ojcu, który sprawował tę rolę w ówczesnych rekonstrukcjach historycznych.
Rowery to był luksus, w Nadarzynie było ich tylko kilkanaście. Dziecinnych nie było wcale, dlatego dzieci bardzo szybko uczyły się jeździć pod ramą.
Również uroczystości komunijne różniły się znacząco od obecnych. Oprócz samej ceremonii na dziedzińcu około kościelnym odbywał się poczęstunku – bułka z masłem i biała kawa (z mlekiem i cukrem). Tym zajmowały się panie z Akcji Katolickiej. Czy były jakieś uroczystości w domu? Chyba tylko sporadycznie. Jednak jak już, to po uroczystości garniturek lub sukienka wędrowały na wieszaczek, a dzieci siadały z dorosłymi do stołu na którym najczęściej podawany był rosół no i niestety gorzałka, ale takie były wtedy obyczaje.
Przed I wojną światową w Nadarzynie funkcjonowała przy kościele (wspierana przez wójta) ochronka dla dzieci przedszkolnych. Chodziły do niej dzieci z rodzin katolickich. W rodzinach żydowskich było trochę inaczej, tam dzieci w mniej lub bardziej zorganizowany sposób uczestniczyły w obowiązkach szkolnych już w wieku lat czterech i najczęściej był to cheder (żydowska szkoła).
Dziećmi katolików zajmowały się pani Lucyna Orlańska (później wyjechała do Grodziska Maz. szkoła podstawowa nr 2) i pani Nowakowska nauczycielka w rodzinie Rudnickich. W Nadarzynie była wtedy szkoła czteroklasowa. Po 1918 już siedmioklasowa. Była w niej biblioteka. Pojawiła się pierwsza piłka i najbardziej popularna gra w dwa ognie, szczególnie wśród dziewcząt. Chłopaki na placu przyszkolnym i na drodze cmentarnej grali w palanta.
Dużą atrakcją i wydarzeniem były jarmarki w Nadarzynie przypisane miastu wraz z nadaniem praw miejskich. Było ich sześć, albo siedem rocznie. Ich ilość i wielkość świadczyły o znaczeniu miasta. Nawet przejazd autobusu kursującego na trasie Warszawa – Tomaszów Mazowiecki (Spała) –Piotrków Trybunalski był już atrakcją dla dzieciaków.
Z rzeczy śmiesznych chciałbym opisać okupacyjne zdarzenie w którym uczestniczyli dwaj uczniowie, żyjący pan Wiesław Chojecki i śp. Włodek Mikulski dziadek „Mikiego”z GLKS jednego z większych talentów piłkarskich w Nadarzynie (opinia reprezentanta Polski i trenera Stanisława Terleckiego). Otóż obaj kiedyś jako 10-latkowie lubili ślizgać się na sankach do których zaprzęgali wielkiego psa Mikulskich. Kiedyś bawiąc się w ten sposób na ulicy Warszawskiej, zauważyli idącego od strony szkoły nauczyciela niemieckiego. Wojda, bo tak miał na nazwisko, był nielubiany przez dzieci, ale tego dnia chciał być koleżeński wobec chłopców i zagadnął ich, czy ten pies uciągnął by i jego na tych sankach. Na to Włodek – oczywiście proszę pana, niech pan siada. Kiedy nauczyciel usiadł na sankach, to Mikulski poznaczył (popluł) kawałek patyka i rzucił do stawu. Zanim Wojda się spostrzegł pies wskoczył do stawu, a był to marzec i roztopy. Komentarz tu niepotrzebny, każdy może to sobie wyobrazić. Chłopakom jakoś udało się uniknąć kary.
W czasie okupacji niemieckiej część dzieci chodziła do ochronki – przedszkola. Było to pod egidą RGO (Rada Główna Opiekuńcza). Nadzór nad tym sprawował również dr Wróbel i panie z parafii i WSK (Wojskowa Służba Kobiet). Foto z lat 1943-1944, opiekunka pani Klonowska z Bydgoszczy, kuzynka prof. Zielińskiego znanego przedwojennego i powojennego nauczyciela muzyki i chórmistrza z Wągrowca. Oboje trafili do Nadarzyna jako wypędzeni, tak jak kilkadziesiąt innych osób z terenów włączonych do III Rzeszy.
Kiedy skończyła się wojna w Nadarzynie powstało przedszkole w dzisiejszym budynku przy ulicy Mszczonowskiej (dom państwa Dworeckich, trochę w głębi). Kierownikiem był pan Władysław Pisarek przedwojenny policjant, patrz sympatyczne zdjęcie z manifestacji pierwszomajowej, z lat pięćdziesiątych. Mało popularną wtedy zabawą, była jazda na rowerze i piłka, a to z prostego powodu, ich braku. Pierwsza prawdziwą piłkę skórzaną uszył pan Giżycki pod koniec lat czterdziestych zapewne pod kątem potrzeb synów Bartka i Jerzego, późniejszych bardzo dobrych piłkarzy Orła Nadarzyna. Gdy już była piłka, boisko zastępował plac targowy wtedy piaszczysty teren dzisiejszego parku. Dwie bramki i studnia. Zdarzyło się też tak, że w piłkę grano zimą, a grający chłopcy, pragnienie gasili popijając wodę ze studni, ponieważ był duży mróz, to jednemu z nich (starszemu Charzyńskiemu) przymarzły wargi do jednego z żelaznych elementów.
Popularną wtedy i nawet do końca lat siedemdziesiątych była gra w tronza i gazdę. Polegała ona na trafieniu z odległości 10 kroków w stosik monet. Kto trafił zabierał pulę, jeśli nikt, to ten co był najbliżej stosika bił w niego tzw. dychą, aż monety odwróciły się a stronę orzełka, oczywiście reszka była do wierzchu, to z szacunku dla orła.
Bardzo emocjonującą była zabawa w wyścig z kółkiem prowadzonym za pomocą kija. Kółkiem mogła być stara obręcz rowerowa, albo wygięta z drutu prowadnica – popychaczka. W roku 1947–1948 odbyły się nawet nieoficjalne mistrzostwa Nadarzyna wokół placu targowego.
Szczupłość miejsca jakie redakcja może na te opisy przeznaczyć nie pozwala na bardziej szczegółowe opisy. Chętnie poznałbym też relacje o zabawach jakie utkwiły w pamięci innych osób.
Ryszard Zalewski