Zmęczeni całonocną podróżą i gimnastyką w toalecie meksykańskiego autobusu (Stany Zjednoczone Meksyku, część 5), dotarliśmy wreszcie do granicy z Gwatemalą. Choć ranek jeszcze wczesny, żar z nieba już się leje, a my z plecakami na plecach dzielnie stoimy w kolejce do odprawy celnej.
To już kolejne okienko – w jednym sprawdzają paszport, w innym bagaż, a jeszcze w kolejnym pobierają opłatę za wjazd do Gwatemali, choć już wcześniej zapłaciliśmy za wizę. To nic! W końcu nie można przejmować się drobiazgami skoro przed nami kolejne przygody, wspaniały kraj, no i kolejne... piramidy! Ale to dopiero za kilka dni. Teraz chcielibyśmy dotrzeć do Panajachel (czyt. Panahaczel) i, wnioskując z mapy, nie powinno to trwać długo.
Przed wyjazdem dużo czytaliśmy i słuchaliśmy na temat fatalnego stanu dróg i autobusów w Gwatemali, więc miłą niespodzianką był nasz pierwszy środek transportu. Wsiedliśmy do autobusu, którym mieliśmy pokonać mniej więcej połowę drogi między granicą a Panajachel. Autobus naprawdę luksusowy, pachnący, obsługa częstuje kawą, herbatą, toalety sprzątają i dezynfekują co kilka minut. Miła odmiana po ostatniej podróży!
Chwilkę pospaliśmy i już trzeba wysiadać. Szkoda, ale pełni werwy wybiegamy, zarzucamy plecaki na plecy i już woła nas kierowca, siedzący na dachu kolejnego autobusu. Na nasz widok po prostu drze się niemiłosiernie: "Panajachel, Panajachel!!!” Biegniemy więc, wrzucamy na dach plecaki, wsiadamy do środka i... przepychamy się między tobołkami, kurami, drewnem na opał. Matko_z_ojcem! Prawdziwy chickenbus – taki stary, amerykański, szkolny autobus, wymalowany we wszystkie kolory świata i wiozący tubylców wraz z całym dobytkiem na targowisko.
Po kilku minutach jazdy dowiadujemy się, że ten autobus NIE jedzie do Panajachel!!! Ale za to jedzie do miejsca, gdzie możemy się przesiąść w inny autobus. Lekko nas to denerwuje, bo w przewodniku było wyraźnie napisane, że powinien być autobus bezpośredni. To nic, nadal jeszcze uśmiechamy się do Indian, którzy z zaciekawieniem oglądają nas od początku podróży.
Wysiadamy na wielkim placu, pełnym autobusów, małych busików i pickupów. Zabieramy swoje bagaże i usiłujemy określić swoje położenie na mapie. To nie jest łatwe, a w zasadzie, to nie mamy pojęcia, gdzie nas przywieziono.
Nie mamy też pomysłu, w który autobus wsiąść, bo wszyscy kierowcy wylecieli ze swoich pojazdów i wszyscy wydzierają się na całe gardło, że tylko oni jadą do Panajachel. Nawet nie mówiliśmy gdzie się wybieramy, ale oni i tak wiedzą.
Kierowcy mają świetną zabawę, szczerzą swoje złote zęby w fałszywym uśmiechu, a nawet bezczelnie ryczą ze śmiechu. Wołam na pomoc policjanta, bo język, którym posługują się kierowcy, z całą pewnością nie jest językiem hiszpańskim. Błagam, żeby powiedział nam, którym autobusem dojedziemy do Panajachel, ale on śmiejąc się do łez odpowiada, że nie wie. W tym radosnym uśmiechu pokazał swoje piękne, wręcz artystyczne, uzębienie – złote z grawerowanymi gwiazdkami. W życiu takich zębów nie widziałam!
Niestety, nawet artystyczne koronki policjanta nie poprawiły naszej sytuacji. Nadal stoimy w upale, z ciężkimi plecakami i, ku uciesze miejscowych, nie wiemy do którego auta wsiąść. Ale w zasadzie nie ma co się zastanawiać, trzeba wsiadać do "pierwszego lepszego". Wsiadamy, płacimy za bilet i dowiadujemy się, że ten autobus też NIE jedzie do Panajachel, ale za to jedzie do miejsca, w którym możemy przesiąść się na łódkę, która to z całą pewnością płynie do Panajachel.
Nie ma wyjścia, zmęczeni, odwodnieni i kompletnie pozbawieni poczucia humoru przesiadamy się na łódkę, nie pytając nawet, dokąd płynie. Nawet zastanawiamy się, czy w połowie jeziora nie przesadzą nas na drugą łódkę?! Nie mieliśmy nawet siły podziwiać jeziora Atitlan, otoczonego wysokimi na ponad trzy tysiące metrów wulkanami, bo łódka tak kopciła, że niewiele było widać.
W końcu, po siedemnastu godzinach podróży, docieramy do Panajachel. Jeśli hipisi, którzy odkryli to miejsce w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia, mieli taką samą podróż, to ja się wcale nie dziwię, że wielu z nich zostało tam aż do dziś. Toż myśl o drodze powrotnej może doprowadzić do ciężkiej nerwicy!
Złośliwi tubylcy nie mówią na to miejsce "Panajachel", nazywają je "Gringotenango" - i rzeczywiście, już na pierwszy rzut oka widać, że więcej tu białych (gringo) niż Indian.
Miasteczko jest niewielkie, ale urokliwie położone nad wielkim jeziorem Atitlan. Wąskie uliczki, kolorowe kramy z rękodziełem, miłe barki z miejscowymi specjałami i wyjątkowo wyluzowani mieszkańcy pomagają nam zatrzeć pierwsze wrażenia i zrelaksować się przed dalszą podróżą. Można byłoby pewnie spędzić tu dużo czasu, ale chcemy zobaczyć okoliczne wioski i wpaść na targ.
Po okolicy poruszamy się chickenbusami, co mimo mizernego komfortu sprawia nam sporo radości – w Europie raczej trudno znaleźć taki środek transportu.
Targowisko w Solola nie zajmuje dużego obszaru, ale za to co tydzień skupia mieszkańców wszystkich wiosek w promieniu kilkunastu kilometrów. Atmosfera, jak to na targu – jedni przyjechali coś sprzedać, inni kupić, a wszyscy z pewnością w celach towarzyskich. Indianki na straganach są tak pochłonięte dyskusją, że niemal nas nie zauważają. Panowie na schodach przed sklepem niespiesznie sączą piwko, również pochłonięci rozmową. Tylko my, a w zasadzie to KK, wykorzystujemy sytuację, żeby zrobić jak najwięcej zdjęć. To być może jedyna szansa, bo Indianie nie pozwalają się fotografować, a tu po prostu nie patrzą na nas.
Co najmniej połowa targu to stoiska z tkaninami. Tutaj każda wioska ma inną kolorystykę swoich strojów, a nawet różne wzroki na tkanych ręcznie materiałach. Nie zauważyliśmy tego w ogólnym zamieszaniu, ale jeśli się dobrze przyjrzeć ubiorom, to rzeczywiście widać różnice.
Kupujemy koraliki, trochę owoców i dalej w drogę, tylko jeszcze rzut oka na cmentarz. Równie kolorowy jak te, które widzieliśmy na Jukatanie, ale nagrobki nie są tak fantazyjnie zdobione. Jest biedniej niż w Meksyku, i widać to wszędzie.
Planujemy kolejny etap podróży. Chcemy pojechać do Antigua Guatemala, a potem dalej, w kierunku Tikal. Myśleliśmy o podróży autobusem, ale w biurze podróży proponują nam wygodniejsze rozwiązanie za te same pieniądze. Wynajmujemy całkiem wygodnego busa z kierowcą i ruszamy w drogę.
Pierwszy przystanek – Antigua Guatemala, dawna stolica Gwatemali, wielokrotnie rujnowana przez trzęsienia ziemi i odbudowywana na nowo. W końcu stolicę przeniesiono do Guatemala City a tu pozostała kolonialna zabudowa i spokojna atmosfera. Szwendamy się uliczkami, siadamy na placykach, żeby poczytać o zabytkach, zjadamy obiad, czekamy na naszego kierowcę i w drogę.
Zamierzamy dojechać aż do jeziora Peten Itza i przenocować w Santa Elena lub we Flores. Droga długa przed nami i coraz bardziej wyboista. Do Puerto Barios wiedzie coś, co przypomina drogę szybkiego ruchu, ale dalej droga nie przypomina drogi. Kierowca jest już zmęczony i głodny, więc proponuje nam postój w Rio Dulce (dosł. słodka rzeka). Zatrzymujemy się w przydrożnym barku, ale my, wyrwani ze snu, nie mamy ochoty na jedzenie.
Kierowca zjada kolację, a my kupujemy tylko napoje i z coraz większym zaciekawieniem przyglądamy się gościom, opuszczającym sąsiedni przybytek. To miejscowy dom uciech! Tubylcy też przyglądają się nam podejrzliwie i z zainteresowaniem. Szczególnie zainteresował się nami ochroniarz domu publicznego, ale obserwowanie nas zupełnie nie przeszkadza mu zapamiętale dłubać w nosie, wyciskać pryszcze, skubać łupież, tudzież dokonywać innych zabiegów (mało)higienicznych.
Troszkę jesteśmy zdziwieni, że mieszkańcy tego miasteczka to nie Indianie, ale czarni. Niedaleko Rio Dulce leży miasteczko Livingstone, zamieszkałe przez potomków afrykańskiego plemienia Garifuna. Teraz ich krew wymieszała się już z krwią Majów i Europejczyków, ale nadal znacznie różnią się od mieszkańców innych regionów Gwatemali.
Garifuna uratowali się ponoć z tonącego statku, którym brytyjscy kolonizatorzy transportowali ich do Belize, i od tamtej pory zamieszkują te okolice, wciąż kultywując swoją kulturę, język i kuchnię. To z pewnością ciekawe miejsce, ale można się tam dostać tylko łodzią i to nie codziennie, a teraz jest noc, my jesteśmy zmęczeni i mamy przed sobą jeszcze kawał drogi. Livingstone może obejrzymy innym razem, choć nie ma takiej pewności, bo widok wytaczających się z barów pijanych potomków niewolników wcale nas nie zachwycił.
Do Santa Elena docieramy późną nocą. Musimy znaleźć jakiś nocleg. Wszystko pozamykane, miasteczko śpi, ale kierowca z poświęceniem jeździ z nami od hotelu do hotelu i wreszcie mamy swoje łóżka. Po drodze tylko raz zgubiliśmy nasze bagaże, ale szybko po nie wróciliśmy i tylko troszkę się ubrudziły, wypadając z niedomkniętego bagażnika. Bladym świtem już musimy wstawać, żeby pierwszym autobusem dotrzeć do Tikal. To ważne, bo później będzie już bardzo gorąco i dojedzie kilkanaście autokarów wycieczkowych, co znacznie utrudni zwiedzanie.
Rzeczywiście jesteśmy w Tikal bardzo wcześnie, ale w pośpiechu nie zjedliśmy śniadania i nie mamy nawet butelki wody. Przysiadamy więc w barku przed strefą archeo w nadziei, że szybko się posilimy i ruszymy w dżunglę podziwiać jeden z najważniejszych ośrodków kultury Majów.
Wszystko przebiegłoby zgodnie z planem, gdyby nie namierzyli nas rodacy ze Stanów Zjednoczonych, spragnieni rozmowy w ojczystym języku i kompletnie zwariowani na punkcie Tikal. Zwiedzają ruiny od kilku dni i zanim weszliśmy na ich teren, już nam wszystko opowiedzieli. Opowiedzieli nam też, co nowego w polityce, polskiej polityce oczywiście i raptem po godzinie wyszliśmy z baru licząc na to, że nie zechcą być naszymi przewodnikami.
Udało się, maszerujemy sami. Słońce już przygrzewa pełnią swoich sił, a my wędrujemy od jednej piramidy do drugiej, pokonujemy całe kilometry w dżungli, obserwujemy tukany, karmimy zupełnie oswojone ostronosy i podziwiamy potęgę tego niezwykłego plemienia. Prawdziwy zaginiony świat. Setki zagadkowych budowli, a wielu jeszcze nie opisano, a jeszcze więcej nie odkopano. Wciąż trwają prace archeologiczne. To kolejne miasto opuszczone przez mieszkańców w tajemniczych okolicznościach. Można bez końca snuć domysły, dlaczego je opuścili i jak wyglądało życie wśród tych niezwykłych świątyń. Można by, ale z niewyjaśnionych powodów na nogach naszej koleżanki pojawia się dziwna, swędząca wysypka, która szybko staje się małymi, bolesnymi rankami. Nie ma wyjścia, musimy wracać do Santa Elena i odwiedzić aptekę.
Wieczorem, po uratowaniu nóg zaatakowanych wysypką, idziemy jeszcze obejrzeć Flores, miasteczko sąsiadujące z Santa Elena, położone malowniczo nad jeziorem Peten Itza. Zachód słońca zatrzymuje nas na dłuższą chwilę. Jest cicho, spokojnie i pięknie. Nad brzegiem jeziora zjadamy kolację i już planujemy kolejny dzień.
Przed nami podróż do Belize. Kolejny kraj, o którym nic nie wiemy, ale mamy pewność, że tam będzie trochę czasu na odpoczynek. Będą też rafy koralowe, płaszczki i szaszłyki z gigantycznych krewetek, ale o tym w następnym odcinku.
Autor:Sylwia Pryzińska