Podróż do Wenezueli zaczęliśmy planować na cztery miesiące przed jej rozpoczęciem. Spokojnie i metodycznie, ale z entuzjazmem.
Już na lotnisku w Caracas wiedzieliśmy, że z przewodnika przydadzą nam się głównie mapy. Cała reszta, autorstwa naszego rodaka, niewiele ma wspólnego z zastaną rzeczywistością i naszym sposobem spędzania wakacji. Mając powyższe na względzie i z bólem odstępując od reguły "nie pisania przewodników", bo to do mnie niepodobne, zmuszona jestem, dla dobra tych co Wenezuelę mają jeszcze w planach, spisać garść praktycznych informacji, przeplatając je własnymi impresjami.
Wenezuela jest klasycznym "ciepłym" krajem z naszych marzeń, z wszelkimi jego plusami i minusami. Średnie temperatury w kraju, w zależności od regionu, wahają się od 22 do 35ºC. Ponieważ są tylko dwie pory roku: sucha (od początku grudnia do końca kwietnia) i deszczowa (przez resztę roku), ubrania oraz obuwie należy dobrać tak, aby było przewiewnie i szybkoschnąco. W porze deszczowej łatwo o spotkanie z gryzącymi i latającymi owadami, więc warto zabrać ze sobą środki odstraszające komary. Ze względu na odmieność flory bakteryjnej nie polecam picia wody z kranu, ale jedzenie miejscowych przysmaków nie powinno skutkować sensacjami.
Polscy turyści wybierający się do Wenezueli (na okres krótszy niż 90 dni) nie potrzebują wizy. Wystarczy ważny paszport i bilet powrotny. Nikt nie pyta o dokładny cel podróży i nie prosi o podanie nazwy hotelu, w którym turysta zamierza się zatrzymać. Nie są wymagane żadne szczepienia, choć od kilku osób słyszłam o zagrożeniu żółtą febrą i malarią. My przygotowując się do podróży, nie braliśmy pod uwagę zakupu specjalnych leków. Wspomagając się odrobiną rozsądku oraz kroplą mocnego alkoholu po każdym posiłku, przejechaliśmy kawał tego pięknego kraju i wróciliśmy do Polski zdrowi :)
Pierwsze nasze spotkanie z Wenezuelą to lotnisko w Caracas. Po wszystkich odprawach i odebraniu bagażu pierwsza niespodzianka dla podróżnych (choć my już spotkaliśmy to w Meksyku): przy ostatnim wyjściu każdy pasażer musi nacisnąć duży, czerwony przycisk. Po jego naciśnięciu, chyba zupełnie losowo, zapala się światełko. Jeśli zielone idziesz dalej, jeśli czerwone celnicy "trzepią" twój bagaż.
Kiedy już szczęśliwie opuszczamy teren zamknięty, w hali przylotów serdecznie witają nas taksówkarze i "cinkciarze" (czasem dwa w jednym). Już tu warto wymienić trochę pieniędzy, bo w Wenezueli, jak kiedyś w Polsce, kurs czarnorynkowy ma się nijak do kursu oficjalnego (bankowego). Przez cały czas naszego pobytu kurs państwowy za 1 USD wynosił 1920 bolivarów, zaś czarnorynkowy - 2800.
Jednym słowem: w tym kraju nie wymieniamy waluty w bankach, nie pobieramy też gotówki z bankomatu ani nie płacimy kartą!
Z dużą obawą wymieniliśmy więc pierwsze 100$. Byliśmy pewni, że na lotnisku zostaniemy oszukani, ale tak się nie stało. To było pierwsze miłe zaskoczenie, jakim uraczyli nas mieszkańcy tego kraju. Jak zobaczycie później, przez cały pobyt naciągnięto nas tylko raz, a wszyscy napotkani ludzie byli zadziwiająco i bezinteresownie pomocni.
Na dłuższy pobyt w stolicy nie zdecydowaliśmy się, pomimo zmęczenia dziesięciogodzinnym lotem, bo Caracas nie jest bezpiecznym miastem dla gringos. Jeszcze tego samego wieczoru postanowiliśmy wyruszyć na podbój dżungli i podziwianie najwyższego wodospadu świata - Salto Angel.
Pierwszego napotkanego w hali przylotów taksówkarza poprosiliśmy o zawiezienie na dworzec autobusowy La Bandera (bo tak napisano w przewodniku!). Kierowca usłyszawszy, że celem naszej podróży jest Ciudad Bolivar, zaproponował inny dworzec - Rodovias. Prywatny, bliżej lotniska, czysty, elegancki, a co najważniejsze, z autobusami pierwszej klasy. My jednak uparcie obstawaliśmy przy swoim: "W przewodniku napisali La Bandera i tam chcemy jechać!". Taksówkarz wykazał się dużą cierpliwością oraz niezwykłym darem przekonywania, bo już po 20 minutach łaskawie przystaliśmy na jego propozycję. Miał rację, terminal spokojny i czysty, a autobusy doskonałe.
Przejazd taksówką z lotniska na dworzec kosztował nas 15$ i jak się później okazało, przepłaciliśmy przynajmniej trzykrotnie, bo benzyna jest w Wenezueli skandalicznie tania (ok. 3 centy amerykańskie za litr!), a więc taksówki także. To było właśnie to jedyne "naciągnięcie", ale jakże nieszkodliwe. Jak twierdzą niektórzy, taksówkarz "policzył sobie za dobre rady".
Autobus firmy Rodovias (jedna z najlepszych) pokonuje trasę Caracas-Ciudad Bolivar w 9 godzin, a bilet kosztuje około 9$ (24 500 bolivarów).
Ważna uwaga: we wszystkich nocnych autobusach jest BARDZO ZIMNO!!! Klimatyzacja jest włączona "na maxa"! Istna wichura! Nie pomogą prośby i groźby pod adresem kierowcy (próbowałam!), takie są przepisy i koniec. Trzeba się zaopatrzyć w ciepłe ubranie i koniecznie coś do przykrycia.
Rano, zmarznięci i zmęczeni (bo nocleg w autobusie jest mało komfortowy), zasiedliśmy w dworcowej knajpie w Ciudad Bolivar, obiecując sobie, że za chwilkę biegniemy szukać hotelu, wyśpimy się, wykąpiemy, a potem, już wypoczęci, będziemy szukali biura, które zorganizuje naszą wyprawę.
Zanim zdążyliśmy zjeść śniadanie, pojawił się miły człowiek, który oświadczył, że jeśli wybieramy się do Canaimy, to za godzinę odlatuje samolot. Zdecydowaliśmy się w ciągu minuty - jedziemy! Wyśpimy się i wykąpiemy w Canaimie! Ustaliliśmy cenę trzydniowej wycieczki (około 165$ za osobę wraz z przelotem) i mimo nieludzkiego już zmęczenia odjechaliśmy w kierunku miejscowego lotniska.
To, co zobaczyliśmy na lotnisku kształtem przypominało rzeczywiście samolot, choć nic nie wskazywało na to, że potrafi latać! A jednak doleciało. Ku naszemu zdziwieniu wylądowało w samym środku niczego, w dżungli, gdzie położona jest indiańska osada - Canaima. Lotnisko w Canaimie to pas startowy utwardzony jak klepisko i wiata kryta palmową strzechą, pełniąca funkcję hali przylotów i odlotów. Posada (czyli rodzaj pensjonatu), w której zakwaterowano nas na pierwszą noc, prezentowała się już o wiele lepiej, ale tu okazało się, że w pokoju nie ma ani wody, ani prądu. A nam, po trzech dniach spędzonych w podróży, marzyła się tylko kąpiel. Humoru nie poprawiały nam nawet wszechobecne i niezwykle kolorowe papugi, siedzące na drzewach jak nasze wrony. Po kilku godzinach i wielu nagabywaniach woda popłynęła, ale wieczór spędziliśmy przy świecach.
Pierwszy dzień wyprawy to spokojny spacerek po dżungli i pływanie od wodospadu do wodospadu. Nam udało się trafić na dzień, w którym jeden z efektowniejszych w tej okolicy wodospadów - El Sapo - zniknął. Ot, pora sucha. W dżungli grozi nam np. spotkanie z "dwudziestoczterogodziną mrówką" - jak mówią miejscowi, od ugryzienia do podania antidotum, nie może minąć więcej niż 24 godziny. Po tym czasie z ugryzionym może być kiepsko! Są też kolorowe, małe żabki, które po dotknięciu (lub nadepnięciu - co bardziej prawdopodobne) trują swoim jadem. Warto słuchać przewodnika, bo łatwo wplątać się w kłopoty zdrowotne.
Drugi dzień to już wyprawa łodzią przez Rio Carrao i Rio Churun aż do celu - niezwykłego Salto Angel. W zależności od ilości wody w rzekach i sprawności turystów, podróż trwa od 4 do 6 godzin. Warto ubrać się w przewiewne ubrania (łatwo wysychają) i zabrać kurtkę przeciwdeszczową - jeśli poziom wody będzie wysoki, to do łodzi solidnie pryska woda. Bezpośrednio pod Salto Angel nie można dopłynąć, więc trzeba mieć wygodne buty - konieczny jest marsz przez dżunglę, a ścieżki nie są komfortowe. Cały wysiłek jest jednak wart tego co widać na końcu drogi. Niezwykły wodospad, którego wody spływają z wysokości niemal kilometra. Niezwykła sceneria dzikiej przyrody i niezwykle szybko napływające chmury, które pechowcom mogą przesłonić spory kawałek tego cudu.
Nasz przewodnik - Vladimir - spisał się doskonale. Całe swoje życie spędził w tej dżungli i doskonale wiedział, jak rozplanować wyprawę, żeby nic nam nie umknęło. Należy dodać, że Vladimir to jedna z niewielu osób w Canaimie, władająca językiem hiszpańskim i angielskim. Większość członków jego plemienia mówi wyłącznie w języku Pamon, a to trochę utrudnia komunikację.
Po emocjach całego dnia jeszcze kąpiel w rzece (bo łazienek ani toalet, nie wiedzieć czemu, w dżungli nie zbudowano), kolacja z kurczakami pieczonymi nad ogniskiem, dyskusje z Vladimirem i noc w hamaku pod palmową wiatą, skąd rano, w pełnym słońcu, znowu mogliśmy podziwiać Salto Angel. Potem już tylko szaleńcza droga powrotna łodzią do Canaimy. Zaledwie trzy godziny, bo w nocy była ulewa i nurt stał się bardzo silny. Szkoda było opuszczać to miejsce i przemiłego Vladimira, ale pełni wrażeń, choć zmęczeni, udaliśmy się w dalszą drogę. Nadeszła pora, aby na chwilę zwolnić tempo.
Jeden z forumowiczów napisał mi przed wyjazdem: "Jak pominiecie Margaritę to się pogniewamy!". Wzięłam to sobie bardzo mocno do serca i kolejną noc spędziliśmy w autobusie linii Ciudad Bolivar - Puerto La Cruz. W Puerto La Cruz zatrzymaliśmy się na jedną noc, ale nie było warto. Noc spędziliśmy w miłym hotelu Cristal Park, w samym centrum miasta, za około 17$ za trzy osoby. Już w południe odpłynęliśmy promem na Isla de Margarita, bo w Puerto la Cruz nie znaleźliśmy niczego ciekawego.
Prom z Puerto la Cruz do Punta de Piedras (na wyspie Margarita) płynie 4 godziny, ale są też szybsze. Z portu w Punta de Piedras do miasteczka Playa El Agua dojeżdża się taksówką za 20-25 tys. bolivarów czyli 7-8$. Podróż trwa około godziny.
Troszkę się obawiałam, że zobaczymy typowy karaibski kurort w stylu Cancun, ale jakimś cudem udało się uchronić to cudowne miejsce przed amerykanizacją. Margarita nas zachwyciła, choć to nie pierwsza karaibska wyspa jaką widzieliśmy. Playa El Agua jest chyba najsympatyczniejszym miejscem na tej niewielkiej wysepce. Pełna małych hotelików, barków na plaży, rodzinnych restauracji, karaibskiej muzyki, a nade wszystko wspaniałych i uśmiechniętych ludzi. Zatrzymaliśmy się w hotelu Miramar Village, bardzo blisko plaży. Pokój dla trzech osób kosztuje 60 000 bolivarów (około 21$), ale można znaleźć też dużo tańsze.
Dopiero na wyspie odczuliśmy, jak tanio jest w Wenezueli. To tu taksówkarz powiedział nam, ile kosztuje benzyna, tutaj kupiliśmy pierwszą butelkę rumu - 1,5 $ za litr. I wreszcie mogliśmy poleżeć na piasku, powłóczyć się po restauracyjkach, a nocą potańczyć w barach na plaży. Na rogu Calle Miragua i głównej Avenida 31 de Julio, niemal vis a vis hotelu Miramar Village, jest mały barek, gdzie podają smaczne śniadania i najlepszą kawę w okolicy. Godna polecenia jest też Taverna Hardy's (na Calle Miragua, prostopadłej do morza), prowadzona przez Wenezuelkę o głosie Armstronga i jej męża Austriaka. Pyszne, świeżutkie jedzenie, doskonałe drinki i najlepsze ceny. Kuchnia w Wenezueli nie zachwyca różnorodnością, bo w tak biednym kraju trudno wymagać luksusów, ale polecam świeże ostrygi na plaży (prosto z wiadra!), doskonałe ryby, gigantyczne krewetki i homary - wszystko w skandalicznie niskich cenach! Na śniadanie koniecznie należy zjeść kilka arepas - to lokalny specjał: pierożki nadziewane rybą, mięsem, serem (szczególnie polecam taki miękki, biały - queso de mano). Arepas kosztują około pół dolara za sztukę, a dwoma można nakarmić największego głodomora!
Późnym wieczorem, po wyśmienitej kolacji, polecam spacer plażą "od baru do baru". Barmani serwują kolorowe drinki, miejscowe cieniutkie piwo Polar, a na dodatek obdarzają promiennym uśmiechem wszystkich gości. A jak oni potrafią tańczyć...
Margarita to także doskonałe miejsce do nurkowania. Na plaży i na głównej ulicy bez problemu znajdą was sprzedawcy wodnych (i wielu innych) atrakcji. Rafa może nie zachwyca, jak ta w Morzu Czerwonym, ale naprawdę warto. Nasze nurkowanie zorganizował Pablo, do "portu" zapewnił nam transport swoją zabytkową amerykańską "limuzyną".
Na Margaricie spędziliśmy trzy noce i już w dniu wyjazdu wiedziałam, że chcę tam wrócić. Nasze podróżnicze plany były jednak napięte, więc z żalem opuściliśmy wyspę i rozpoczęliśmy najdłuższy nasz przejazd (promowo-autobusowy) - do Meridy. Trwał 26 godzin non stop i pełen był niespodzianek. W końcu jednak zobaczyliśmy Andy.
Merida słynie z największej i najwyższej na świecie kolejki górskiej (teleferico), która wjeżdża na wysokość niemal 5000 m n.p.m., na szczyt góry zwanej Pico Espejo. Przejazd kosztuje 42 000 bolivarów (około 15$) za osobę.
Teleferico kursuje jednak tylko od środy do niedzieli, w godzinach 7.30-12.00 i trzeba czekać, aż uzbiera się co najmniej pięciu chętnych. Podróż rozpoczyna się na poziomie 1577 m n.p.m. a kończy na 4765 m n.p.m. Po drodze kolejka zatrzymuje się na kilku stacyjkach (kolejno 2436, 3452 i 4045 m n.p.m.), aby turyści mieli czas na aklimatyzację. Postoje są zwykle kilkuminutowe, a i tak na samej górze każdy krok jest niezwykłym wysiłkiem, a oddychanie staje się bardzo trudne. Każdy, kto pokona więcej niż dziesięć kroków, oddycha jak ryba wyrzucona na brzeg.
Mniej więcej w połowie drogi wagonik wjeżdża w chmury, po czym pokonuje kolejne ich warstwy, więc o oglądaniu panoramy miasta z wierzchołka góry nie ma mowy. Tak czy inaczej, jeśli tak jak ja nie potraficie na własnych nogach wejść na Mont Blanc, teleferico jest jedynym rozwiązaniem, aby taką wysokość "zaliczyć".
Merida to także miasto studentów. Na tutejszym Universidad de los Andes studiuje aż 35 000 osób. Być może z tego powodu jest to jedno z najtańszych miast w Wenezueli. Pokój dla trzech osób, w centrum miasta, w Posada Mucurisa kosztuje niespełna 11$ (30 000 bolivarów). Piwo Polar, w pełnym studentów grających w domino Alfredo's Bar, kosztuje zaledwie 400 bolivarów - 0,15 $. Brak niestety w tym mieście restauracji z dobrym jedzeniem. Po długich poszukiwaniach i kilku nieudanych próbach, mogę polecić dwie - włoską La Montana (Calle 24 między Avenida 6 i 7) oraz meksykańską, której nazwy niestety nie pamiętam (na rogu Calle 25 i Avenida 7).
Na tutejszym targu (mercado) kupiliśmy pamiątki - malowane krzyżyki i drewniane domino, oraz lokalne alkohole - Ponche Andino i Vino de Mora. Więcej ciekawostek nie było, a samo mercado chyba najmniej interesujące ze wszystkich jakie widzieliśmy.
Czas naszego pobytu w Wenezueli nieuchronnie zmierzał do końca. Jeszcze tylko nocny autobus do Coro - pierwszej stolicy Wenezueli, spacer pięknymi, kolonialnymi uliczkami tego miasta, śniadanie na Plaza Bolivar. A potem przejazd do Punto Fijo i poszukiwanie samolotu na Arubę.
Wenezuela i jej mieszkańcy pozostawili w moim sercu bardzo ciepłe wspomnienia. Piękny kraj uśmiechniętych ludzi. I tylko dla tych, którzy nie znają hiszpańskiego, dobra rada - opanujcie przed wyjazdem choć kilka niezbędnych zwrotów i liczebniki. Bez tego może być naprawdę trudno.
¡Feliz viaje, amigos!
Autor: Sylwia Pryzińska