Część trzecia - Quintana Roo
Quintana Roo na Półwyspie Jukatan to był początek naszej podróży po Meksyku. Lądujemy w Cancún po południu, więc jeszcze przez okno samolotu możemy podziwiać nieprawdopodobnie turkusowe wody Morza Karaibskiego i białe jak śnieg karaibskie plaże. Na lotnisku, na kilka minut spotykam moich rodziców, którzy "naszym" samolotem odlatują do Europy.
Czy możecie sobie wyobrazić, że odważyli się wybrać w tak egzotyczną podróż z biletem w ręku, przewodnikiem Pascal i minirozmówkami hiszpańskimi? Nie znają angielskiego ani hiszpańskiego, nie mieli planu ani rezerwacji w hotelu. Nigdy wcześniej nie byli na takiej wyprawie. A jednak zjechali kawał Meksyku, dotarli też do Gwatemali i Belize. Trudno opisać, jak bardzo się o nich bałam przez całe trzy tygodnie. Teraz, na lotnisku w Cancún, widzę błysk w oczach, radość na twarzach i wiem, że to była przygoda ich życia!
Jak się potem okaże, za rok znów wrócą do Meksyku. Z biletem i przewodnikiem, z rozmówkami hiszpańskimi, ale przez ten rok mama już zrobi postępy w angielskim. Pokochali ten kraj tak, jak ja, a ja kocham ich za tę odwagę i za tolerowanie moich ciągłych podróży. Pora się pożegnać, oni do samolotu, a my – na podbój Meksyku, z darowanymi przez rodziców wskazówkami i... grzałką elektryczną, której nigdy nie użyliśmy.
Na lotnisku kupujemy bilet na zbiorową taksówkę (colectivo), która wiezie nas do centrum Cancún. Mijamy kiczowate, kolorowe resorty hotelowe w strefie turystycznej (Zona Hotelera). Kolory są tu tak cukierkowe, jak w amerykańskich bajkach; palmy posadzone w równiutkie rzędy, tłumy wystrojonych turystów i obsługa hotelowa w eleganckich liberiach. Gdzie się podziały poncza i sombrera? Jakoś tu plastikowo!
Hotel, którego adres dali nam rodzice jest poza Zona Hotelera, więc mniej elegancki, ale zdecydowanie tańszy. Dostajemy jeden sześcioosobowy pokój (bo tyle nas jest), ale zrzucamy tylko bagaże, szybki prysznic i idziemy w miasto. Po dłuższej włóczędze, troszkę rozczarowani, zjadamy kolację w pustej restauracji. Na każde z nas przypada dwóch kelnerów. Strasznie są zdziwieni naszą obecnością. Czyżby turyści zaglądali tu rzadko? Wracając do hotelu zaglądamy na dworzec autobusowy i bez namysłu kupujemy bilet w dalszą podróż, bo w plastikowym Cancún nie mamy czego szukać.
Obawiamy się trochę, że całe karaibskie wybrzeże wygląda jak Cancún, ale udaje nam się znaleźć miejsca tak piękne, że bez wahania mogę nazwać je rajem. Taki raj odnaleźliśmy w małym miasteczku Playa del Carmen, położonym w połowie drogi między Cancún i Tulum. Wtedy, w 2000 roku, miasteczko pełne było młodych ludzi, lokalnej muzyki, małych hotelików i urokliwych barków. Amerykanizacja jeszcze nie dotarła, ale w tym wypadku to oznacza same plusy i tylko jeden minus – prawie nikt nie zna angielskiego.
Targamy nasze zbyt ciężkie plecaki po Avenida Quinta (Piąta Aleja) w poszukiwaniu taniego, ale ciekawego miejsca na nocleg, bo Playa będzie naszym punktem wypadowym w stanie Quintana Roo.
Hotele wyglądają podobnie i kiedy już tracimy nadzieję na coś niezwykłego, ktoś woła do nas z baru. Bar cały w drewnie, wygląda jak domek na drzewie. Barmani uśmiechają się przyjacielsko, więc dajemy się "zwabić". To Babalú Bar, za którym są pokoje do wynajęcia – Fiesta Siesta. Eureka!!! Tego szukaliśmy!!! Proste, ale diabelnie meksykańskie pokoje za niewygórowaną cenę.
Wieczorem okazuje się, że to najpopularniejszy bar w Playa del Carmen. Szybko zaprzyjaźniamy się z obsługą i przez kolejne wieczory pozwalamy się rozpieszczać doskonałymi drinkami ze specjalną zawartością alkoholu dla amigos de Poloña. Nasz ulubiony kelner, Phelippe, Kanadyjczyk, wybrał sobie to małe miasteczko na swój dom. Bez niego to miejsce nie byłoby takie samo.
Rok później odwiedzimy Playa del Carmen i znowu mieszkamy w Babalú Bar. Miasteczko trochę się zmieniło, ale bar jest wciąż wspaniały, a Phelippe nadal bawi gości. Zresztą, barów w Playa nie brakuje. Wszystkie uliczki są ich pełne. Podobnie plaża. W ciągu dnia na plaży można zjeść wspaniałe dania, a wieczorem tańczyć do upadłego w Capitan Tutix – nawet na barze!
Plaża w Playa del Carmen jest jeszcze piękniejsza niż ta, którą widzieliśmy z okien samolotu. Piasek w promieniach słońca jest oślepiająco biały i... chłodny. Stawiając stopę na piasku wyraźnie czuję, że jest chłodniejszy niż moja skóra. Nie jest jednak mokry. Zagadka!
Kilka dni później spotykamy Polaka z Niemiec – Krecika. Krecik wyjaśnia, że ten piękny, biały piasek składa Plaża w Playa del Carmensię głównie ze skamieniałych cząstek planktonu, zwanych disco-aster. Mają ponoć kształt gwiazdy i choć są mikroskopijne, skutecznie spulchniają i klimatyzują piasek. Klimatyzowany piasek! Tego nie ma chyba już nigdzie na świecie?!
Wody Morza Karaibskiego mają tu takie barwy, że gdybym sama nie stała na tej plaży robiąc zdjęcie, nie uwierzyłabym, że nie jest ono dziełem dobrego grafika komputerowego. Przy brzegu woda jest lekko niebieska, prawie biała, ale potem intensywnie turkusowa, coraz ciemniejsza aż wreszcie gdzieś przed horyzontem granatowa. Można tak stać z szeroko otwartymi oczami i godzinami gapić się na ten cud natury. No i te palmy! Oaza spokoju i miód dla mojej skołatanej stresującą pracą duszy. Tu mogłabym spędzić resztę życia. Na hamaku wśród palm, przy szumie ciepłego morza. Ech, marzenia...
Leniuchowanie urozmaicamy sobie wycieczkami po okolicy. Autobusem, z Krecikiem i jego narzeczoną Iwoną, wybieramy się do Tulum. Kolejne ruiny miasta Majów, ale chyba najpiękniej ze wszystkich położone, bo nad samym brzegiem morza. U stóp dawnego miasta rozciąga się piękna, biała plaża.
Tu, w Tulum, słowo "ruiny" nabiera właściwego znaczenia. Tak zadeptanego miejsca w Meksyku nie widzieliśmy. Tłumy turystów wysypujące się z ogromnych autobusów wycieczkowych, wprost zadeptują resztkę bezbronnych budowli. Jeden z Polaków mówi: "Panie, ja mam dwie cegielnie, ale tyle kamieni na raz to w życiu, k... nie widziałem!"
Oddalamy się nieco od tych tłumów, żeby obejrzeć trochę dalej schowane świątynie oraz wylegujące się na rozgrzanych kamieniach jaszczury. Gigantyczne i zupełnie nieruchome, jakby były wypchane. Niektóre jednak leniwie poruszają ogonem lub znudzone odwracają głowę.
Idziemy jeszcze dalej i docieramy na niemal pustą plażę. Gdzieś między palmami porozrzucane małe, palmowe domki (cabañas), które można wynajmować na nocleg. Bez wygód, ale za to prawie na plaży. My jednak wracamy do Playa del Carmen, bo w międzyczasie zaprzyjaźniliśmy się już z Meksykanami spotkanymi w małej restauracyjce prowadzonej zresztą przez trzech młodych chłopców z... Sardynii. Wieczór spędzamy z nowymi przyjaciółmi, ale następny dzień musimy poświęcić na rekonwalescencję po szampańskiej zabawie. Szampana co prawda nie było, ale "tequilska zabawa" brzmi głupio!
W wodzie można ponoć dobrze wypocząć, ale ja w to dzisiaj nie wierzę. Moja przyjaciółka też nie, więc KK sam wypływa promem na wyspę Cozumel. Zabiera maskę i rurkę. Będzie zdobywał wspaniałą rafę, którą już dawno temu odkrył Jacques Cousteau. Wraca późno, ale szczęśliwy. Mówi, że Cousteau miał rację; trudno o drugie tak piękne miejsce. Na Cozumel wszyscy są zdziwieni, gdy chce płacić w pesos. Tu króluje dolar amerykański i nikt nie zadaje sobie trudu, by go wymienić. Barmani i sklepikarze są zakłopotani, bo nie mają nawet cenników w pesos. Trzeba przeliczać, a to nie takie proste!
Zazdroszczę tego nurkowania, więc wybieramy się na Isla Mujeres (Wyspę Kobiet). To maleńka wysepka bardzo niedaleko od Cancún. Równie dużo turystów, ale atmosfera spokojniejsza i ładniejsza architektura. Plaże oczywiście piękne, ale piasek tak gorący, że nie można spacerować. W ulicznej agencji turystycznej kupujemy całodniową wycieczkę. Za 25 dolarów mamy miejsce na małej, kiepskiej łodzi, trzy przystanki na snorkeling i znakomity lunch ze świeżą grillowaną rybą i owocami. To chyba najskromniejsza łódka w małym porcie, z którego wypływamy. Razem z nami płynie meksykańskie małżeństwo, ale oni nie są zainteresowani nurkowaniem, po prostu płyną sobie na wycieczkę.
Przydają się jednak, kiedy usiłujemy wdrapać się na łódkę i widzimy, że łódka nie ma nawet drabinki. Ciała mamy lekko podrapane, ale widoki pod wodą wszystko rekompensują! Ogrom gatunków tropikalnych ryb, kształtów i barw koralowców - to najlepszy środek znieczulający. W wodzie trzeba jednak uważać, bo wszędzie można wpłynąć pod rozpędzony jacht albo motorówkę. Kapitan ostrzega nas oczywiście, ale mówi po hiszpańsku, ja zaś zapominam, że KK nie zna tego języka, kiwam tylko głową na znak, że przyjęłam do wiadomości i wskakujemy do wody. Na szczęście kapitan jest czujny i szybko "zapływa" drogę KK, który, zagapiony na podwodne cuda, wypłynął właśnie na morską autostradę. Wciągamy go na łódkę i płyniemy pobawić się z małym, rafowym rekinem. Wygląda strasznie, ale jest łagodny i pewnie zmęczony głaszczącymi go przez 15 godzin dziennie turystami.
Wreszcie zjadamy wyśmienity lunch i łódka odwozi nas do portu. Tam wsiadamy na prom, potem w autobus i wracamy do Playa del Carmen, bo czekają na nas nowi przyjaciele.
Kolejny szalony wieczór i zwiedzanie kolejnych barów. Tym razem zakotwiczyliśmy w Blue Parrot. To jeden z najpopularniejszych barów/klubów na nocnej mapie plaży. Można zjeść coś z grilla, wypić drinka albo po prostu tequilę. Przy barze zamiast stołków wiszące hamaki – fotele. Nudnawo tu jednak, nikt nie tańczy, więc plażą ruszamy w kierunku Señor Frogs. Tu tłum roztańczonych młodych ludzi, ale ta muzyka... Fuj, to techno!
Wracamy więc do Capitan Tutix! Tu jest jednak najzabawniej. W środku nocy odbywa się występ miejscowych animatorów i barmanów. Tańczą na barze i śpiewają Follow the leader, leader, leader, leader, leader..., a z nimi śpiewa i tańczy cała sala i pół plaży. Po występie piękna Argentynka, wciąż stojąc na barze, nalewa panom prosto do gardła drinki z butelki. Zaraz potem wszyscy już tańczą na barze, zaś barmani w pośpiechu chowają szklanki.
Pomimo nocnych hulanek nadal jesteśmy zdyscyplinowani i wcześnie rano wyruszamy oglądać kolejne atrakcje Quintana Roo. Jedziemy do miasta Chetumal, a potem zamierzamy obejrzeć pobliską lagunę Bacalar. Mam dziwne wrażenie, że rodzice coś mi mówili o tym miejscu! Nie pamiętam co, ale to nic – jedziemy.
Okazuje się, że Chetumal to najbrzydsze miasto jakie zwiedzamy w Meksyku; jedyna nadzieja w lagunie. Łapiemy colectivo i jedziemy. Jedziemy... jedziemy... jedziemy... Wciąż jesteśmy w Chetumal i wciąż krążymy w kółko. Pytam kierowcę, czy długo tak jeszcze, a on na to, że jak zbierze komplet pasażerów, to pojedziemy. Nie ma rady, krążymy dalej.
W końcu docieramy do Bacalar i z mapką w ręku poszukujemy laguny. Widać jakąś wodę, ale nie da się do niej dojść, bo wszędzie znajdują się zabudowania wojskowe. Coraz mniej nam się to podoba. Nie jedliśmy jeszcze nawet śniadania, a ta podróż tak się przedłuża!
W końcu udaje nam się znaleźć wejście na pomost i... rozczarowanie. Laguna to po prostu jeziorko, takie jak na Mazurach, tyle że woda błękitna. Spacerujemy jeszcze chwilę brzegiem i poszukujemy jakiejś kafejki. Jest, ale chyba jeszcze zamknięta! Nie, ktoś się kręci, więc siadamy i czekamy aż nas zauważy. Miły, ale zdziwiony naszym widokiem pan pyta, co podać. Café con leche. Proszę bardzo, ale trzeba chwilę poczekać. Czekamy i widzimy, jak nasz miły kelner daje pieniądze dziewczynce, która wsiada na rower i za kilka minut wraca z kartonem mleka. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy, choć w Playa del Carmen utarło się, że jeśli zamawiasz w barze coś, czego nie mają, a co sprzedaje się w barze sąsiednim, to kelner biegnie i kupuje u sąsiadów. W taki sposób podaje się kawę w Babalú – "pożyczają" ją od sąsiadującej z barem kawiarni.
W Bacalar nie zabawiamy długo, bo nic więcej nie ma tu do obejrzenia. Wsiadamy do colectivo, kilkanaście minut krążymy po mieście i odjeżdżamy do "pięknego" miasta Chetumal, które opuszczamy pierwszym autobusem jadącym do Playa.
Przychodzi wreszcie czas, żeby jechać dalej. Musimy pożegnać nasz Babalú Bar i uroczego Phelippe, który na koszt firmy gości nas w ostatni wieczór. Żegnamy meksykańskich przyjaciół, chłopców z Sardynii, którzy na drogę kupują nam kilka butelek doskonałej tequili, wymieniamy się adresami z Krecikami, i w drogę. Jeszcze tylko dzwonię do rodziców, żeby zdać im relację. Dowiaduję się, co mówili o Bacalar – żeby tam nie jechać pod żadnym pozorem, bo to strata czasu! A tak, właśnie...
Ten karaibski zakątek Meksyku na zawsze pozostanie moim rajem i miejscem dla mnie sentymentalnym. W Playa del Carmen, na plaży wśród palm i pod rozgwieżdżonym niebem odbyły się nasze zaręczyny - moje i KK. W tym szczęśliwym stanie pozostajemy do dziś, poszukując jeszcze lepszego miejsca na ślub. Tylko czy jest gdzieś lepsze miejsce?
W kolejnym odcinku opowiem o mieście Meksyk, o kolejnych piramidach, odpuście pod świątynią Matki Boskiej z Gwadelupy oraz o mieście srebra, które zauroczyło moich rodziców, a którym cały swój "meksykański" cykl dedykuję.
Autor: Sylwia Pryzińska