Część druga - Jukatan
Półwysep Jukatan, otoczony przez błękitne wody Zatoki Meksykańskiej i turkusowe Morze Karaibskie, to najczęściej odwiedzane miejsce w Meksyku. Właśnie tu najłatwiej spotkać turystów i podróżników z całego świata.Nic dziwnego, bo na Jukatanie każdy znajdzie coś dla siebie – fascynujące miasta Majów sprzed tysiącleci, bogactwo fauny i flory, ogromny wybór sportów i rozrywek, a także zachwycające plaże.
Pierwszy kontakt z Meksykiem - lotnisko w Cancún (stan Quintana Roo). Miłe wspomnienie, bo tuż po wyjściu z samolotu witają nas Meksykanki w ludowych, barwnych strojach. Zmęczenie długim lotem mija wraz z pierwszym meksykańskim uśmiechem. Jednak samo miasto Cancún nie robi na nas dobrego wrażenia. Nie tak miał wyglądać raj! Szybciutko wyruszamy więc w dalszą drogę.
Luksusowym autobusem liniowym dojeżdżamy do stolicy stanu Yucatán – Méridy. Ten autobus (jak się potem okazało - zupełnie normalny w tym kraju) to ogromne zaskoczenie. Miłe zaskoczenie, bo spodziewaliśmy się wyłącznie chicken busów rodem z "Indiana Jones", a nie klimatyzowanego pojazdu z lotniczymi siedzeniami, czystą toaletą i bezpłatnym barkiem zaopatrzonym w zimne i gorące napoje.
Mérida nazywana jest Białym Miastem. Podobno ze względu na schludność i czystość budynków, ulic oraz samych mieszkańców. Europejczykom jednak trudno w to uwierzyć. Miasto jest za to doskonałym punktem wypadowym dla dalszych podróży i tak też je potraktowaliśmy.
Już pierwszego dnia wypożyczamy garbusa. To jeden z obowiązkowych punktów naszego meksykańskiego programu! Taki garbus to nie lada gratka, bo choć wyprodukowano go zaledwie kilka miesięcy wcześniej, to zupełnie niczym nie różni się od tych staruszków, które do dziś jeżdżą w Europie. Tyle że nigdzie poza Meksykiem garbusów się już nie produkuje. Z uwagi na niski komfort podróży i wysoki poziom hałasu, jaki emituje to urocze autko, decydujemy się korzystać z niego wyłącznie na krótkich trasach. Pierwszą próbę oswojenia bestii podejmujemy nocą, w drodze do Progreso. Rankiem zaś, gnani ciekawością, wyruszamy do Chichén Itzá, najczęściej zwiedzanego miasta Majów.
Przed wejściem oczywiście rzędy straganów i sprzedawców pamiątek. Omijamy je zgrabnie, bo wyroby z Cepelii nie są tak interesujące jak niezwykłe budowle Majów. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy piramid, więc ich widok wzbudza nasz zachwyt.
Tuż po wejściu na teren tego starożytnego miasta, przed oczami staje największa tu piramida – El Castillo, w języku Majów – Kukulcán. W przewodniku czytamy, że ta niezwykła budowla to kamienny kalendarz Majów - osiemnaście platfom piramidy odpowiada osiemnastu dwudziestodniowym miesiącom majowskiego roku. Cztery ciągi schodów, każdy po dziewięćdziesiąt jeden stopni oraz ostatnia, górna platforma, dają w sumie 365 dni roku. Liczymy. Zgadza się! Zadziwiające!
Upał daje się we znaki, ale dzielnie wspinamy się po ogromnych schodach, aż na samą górę piramidy, żeby niemal z lotu ptaka podziwiać cały kompleks. Widok z najwyższej platformy zapiera dech w piersiach – Chichén Itzá to ogromne i świetnie zrekonstruowane miasto, a El Castillo to dopiero początek!
Tuż obok Grupa Tysiąca Kolumn (Grupo de las Mil Columnas). Troszkę dalej główne boisko do gry w krwawą, rytualną piłkę, a obok boiska Świątynia Czaszek – gdzie składano bogom w ofierze głowy zawodników przegranej drużyny. Jeszcze dalej wyłania się doskonale zachowana piramida, która pełniła rolę obserwatorium astronomicznego. Cuda! Aż trudno uwierzyć, że to wszystko wybudowano dwa tysiące lat temu. A niektórzy naukowcy twierdzą, że jeszcze wcześniej!
Pora zejść z El Castillo i obejrzeć te cuda z bliska. Zejście jest zdecydowanie trudniejsze. Schodek ma wysokość około pół metra, a piramida z góry wygląda jak pionowe skalne urwisko. Na szczęście pomysłowi Meksykanie zamontowali łańcuchy wspomagające lękliwych turystów. Udało się, ale przed nami kolejne wyzwanie. Wewnątrz El Castillo jest druga piramida. Trzeba wejść ciasnym, mrocznym, wilgotnym i bardzo dusznym korytarzem, a właściwie schodkami. W środku niewiele do oglądania, więc osobom o słabym zdrowiu i dotkniętym klaustrofobią odradzam.
Słońce już niemal w zenicie, więc pora na zasłużony odpoczynek. Niedaleko Chichén Itzá znaleźliśmy kolejny cud. Tym razem cud natury – Cenote Dzitnup (X’keken). Fascynująca jaskinia: lazurowa woda, snop światła słonecznego wpadający do środka przez naturalny otwór w ziemi, a wokół gigantyczne stalaktyty i stalagmity. Kąpiel w takiej scenerii to doskonały relaks.
W drodze powrotnej z zaciekawieniem zaglądamy do maleńkich wiosek indiańskich. Niewiele tu domów murowanych. Większość domostw to drewniane cabañasy kryte palmową strzechą. W środku tylko kilka hamaków, a z tyłu kuchnia - palenisko na otwartym powietrzu, parę garnków i naczynia. Od frontu czasem mały, rodzinny sklepik lub stragan z mięsem, które kilka godzin wcześniej pewnie było świeże.
Jeszcze tylko przystanek na kolację w malowniczym, kolonialnym miasteczku Valladolid i wizyta na... cmentarzu. Pierwszy i ostatni raz widziałam aż tak kolorowe nagrobki. Malowane w kwiaty, ozdobione rzeźbami aniołów i wazonami. Niebieskie, różowe, białe, małe i duże. Nie tak smutne jak te, które zwykle widujemy w Europie. Nietrudno wyobrazić sobie Meksykanów ucztujących tutaj w dniu Święta Zmarłych.
Kolejny dzień i kolejne piramidy. Tym razem Uxmal. Równie duży kompleks jak Chichén Itzá, ale architektura nieco inna. Są piramidy, są świątynie i obserwatorium astronomiczne, ale więcej tu zieleni, pojawiają się budynki użyteczności publicznej wybudowane być może nawet trzy tysiące lat temu. Jest świątynia poświęcona żółwiom, które Majowie łączyli z bogiem deszczu - Chakiem. Legenda głosi, że gdy Majowie cierpieli z powodu suszy, żółwie razem z nimi modliły się, żeby bóg Chac zesłał deszcz.
Dalej, obok domu kapłanek, była siedziba wróża – piramida oczywiście, i znowu ornamenty poświęcone Chakowi (wygląda na to, że brak wody był poważnym problemem). Kawałek dalej pałac gubernatora i znowu boisko do rytualnej piłki. Doskonale zorganizowane musiało być to miasto.
Po upałach w Uxmal wybieramy się do Celestún, do rezerwatu flamingów. Dość długo płyniemy łodzią wśród lasów mangrowych obserwując niezliczone gatunki ptaków.
Mangrowce, albo inaczej namorzyny, to niezwykłe drzewa, które rosną w morskiej wodzie. Woda jest tu tak płytka, że stojące w niej flamingi mają nogi zamoczone zaledwie do połowy. Z rezerwatu niedaleko na plażę w Celestún, więc korzystamy z okazji, żeby zobaczyć turkus Zatoki Meksykańskiej i pozbierać ogromne muszle.
Plaża niemal pusta, nie ma turystów. Tylko z boku, w krzakach, czai się kilku ciekawskich tubylców – podglądaczy. Nie ma tu też policji turystycznej, więc nikt podglądaczom nie przeszkadza, a my, na wszelki wypadek, układamy się w cieniu rybackiej łodzi wyciągniętej na piasek.
Nasz pobyt w stanie Yucatán dobiega końca, jeszcze tylko wizyta na targu w Méridzie (mercado municipal), gdzie kupujemy świeże owoce i oglądamy małą fabrykę tortilli. Kierujemy się w stronę Quintana Roo, mojego ulubionego miejsca na Półwyspie Jukatan.
W następnym odcinku zaproszę Was na karaibskie plaże tego stanu, opowiem o rafie koralowej u wybrzeży wyspy Cozumel, wyjaśnię dlaczego nie polubiliśmy Cancún i oprowadzę was po najlepszych barach w Playa del Carmen.
Autor: Sylwia Pryzińska